wtorek, 22 marca 2011

Walka z syfem

Matko kochana, jak można tak zapuścić biuro?! Przez ostatnie miesiące pracowałam w domu, ale od wczoraj jestem z chłopakami w biurze i - mimo, że nie jestem pedantką - włos mi się jeży na głowie, kiedy się rozglądam. Wczoraj miałam sporo spraw do nadrobienia, więc umyłam 3 kubki, talerzyki i zasiadłam do pracy, ale dzisiaj nie zdzierżyłam i przez 40 minut szorowałam zapleśniałe, brudne naczynia. Mężi przetarł blaty biurek, ale całą resztą będzie się trzeba zająć jakoś stopniowo, bo w przeciwnym razie trzeba będzie rzucić robotę i przez tydzień wylizywać biuro.

Jedno wiem na pewno - trzeba stąd wywalić połowę mebli, bo już tak ciasno się zrobiło, że nie sposób wytrzymać. 4 biurka, jeden stolik, szafa kartotekowa, komoda i meblościanka na 15 metrach kwadratowych to daleko posunięta przesada. Że nie wspomnę o pięciu fotelach na kółkach i jednym klękosiadzie. Tylko jakoś pomysłów mi brak, komu toto oddać. Może Tatko będzie chciał fotel, może J. albo E.? Się obada. A jak nikt z nich, to oddamy do schroniska dla bezdomnych, tam na pewno ktoś się z tego ucieszy.

poniedziałek, 21 marca 2011

Kołobrzeg

Wybraliśmy się w zeszły piątek na nieco przedłużony weekend do Kołobrzegu. Pierwszy raz od lat pojechaliśmy zupełnie "w ciemno", uznaliśmy bowiem, że koniec marca to raczej martwy sezon i z noclegiem nie będzie większych problemów. Zapisaliśmy sobie co prawda 3 numery telefonów do kwater, które znaleźliśmy poprzedniego dnia w Internecie, jednak okazało się, że nikt nie odbierał, kiedy zadzwoniliśmy tam po przybyciu na miejsce.

Pamiętając wakacje 2010, kiedy to przejeżdżając przed nadmorskie miejscowości na każdym kroku natykaliśmy się na wywieszone w oknach lub na płotach napisy "wolne pokoje", objechaliśmy centrum miasta w poszukiwaniu podobnych. Tutaj jednak czekał nas srogi zawód, gdyż nie znaleźliśmy ani jednego! Zależało nam na tym, aby znaleźć nocleg w okolicach rynku, gdyż chcieliśmy uczestniczyć raczej w nocnym życiu miasta, poodwiedzać knajpki i puby i mieć wszędzie blisko. Następnym krokiem przez nas wybranym było kupno miejscowej gazety i przejrzenie drobnych ogłoszeń. I tutaj kolejna niemiła niespodzianka - w prawie każdym ogłoszeniu o wynajmie pokoju pojawiała się wzmianka, że właściciele zainteresowani są jedynie osobami decydującymi się na dłuższy pobyt - pracownikami lub uczniami.

Zaczęła ogarniać nas desperacja, postanowiliśmy zatem udać się do Informacji Turystycznej mieszczącej się tuż obok Urzędu Miasta. Zatrudniony tam uprzejmy pan powiadomił nas, iż baza noclegowa będzie dostępna dopiero w kwietniu i może zaoferować nam 1 (słownie: JEDEN) namiar na osobę wynajmującą pokoje w Kołobrzegu. Był tak miły, że sam zadzwonił do owego pana z pytaniem, czy jest możliwość zakwaterowania nas na dwie doby, okazało się jednak, iż pensjonat jest pełen gości. Otrzymaliśmy mapkę oraz wykaz 12 ważnych miejsc, które warto zwiedzić i tutaj wsparcie ze strony Centrum Promocji i Informacji Turystycznej w Kołobrzegu się wyczerpało. Wyszliśmy stamtąd oszołomieni i zdruzgotani tak niskim poziomem wiedzy o mieście, które w dużej mierze żyje z turystyki, brakiem zaangażowania osób zarządzających w owym centrum w swoją pracę i tym, że wydaje się pieniądze podatników na coś, co nie działa.

U doły mapki, którą otrzymaliśmy były podane nazwy kołobrzeskich pensjonatów, postanowiliśmy zatem je wszystkie obdzwonić, w większości z nich nikt nie podnosił jednak słuchawki. Jedynym, do którego udało nam się dodzwonić był Apartamentowiec Nad Parsętą, gdzie były wolne pokoje, jednak cena zaproponowana przez recepcjonistę przekraczała nasze możliwości finansowe - 250 złotych za dobę to stanowczo za dużo dla nas.

Okazało się na szczęście, że czuwa nad nami dobry duch, gdyż za rogiem, jakichś 20 metrów od informacji znaleźliśmy na budynku spory napis "Dom Apartamentowy" i numer telefonu, pod który od razu zadzwoniliśmy. Jakieś wielkie było nasze zaskoczenie, gdy dowiedzieliśmy się, iż czeka na nas wolny pokój w budynku sąsiadującym z Urzędem Miejskim, za bardzo przyzwoite pieniądze - 60 zł/dobę od osoby za apartamencik z własną łazienką, aneksem kuchennym, telewizorem z pełną kablówką, łożem małżeńskim i dodatkowym tapczanem.

Tuż przy wyjściu z budynku znajduje się rewelacyjna restauracja, w której zjedliśmy romantyczną kolację. Nazywa się uroczo - Domek Kata, jest trzy-poziomowa, a kucharz jest mistrzem w swoim fachu! Polędwiczki w cieście francuskim polane sosem kurkowym podane na warzywach i pieczonych ziemniaczkach do tej pory powodują u mnie rozmarzenie i chęć na powtórkę. Co ciekawe - kiedy weszliśmy do restauracji, mieliśmy ochotę na natychmiastowy odwrót, gdyż uderzył na słodki, jasny wystrój i jakby barokowy charakter wnętrza. Jednak miły kelner zaprosił nas do obejrzenia dwóch pozostałych poziomów. Okazało się, że są one urządzone w pięknym stylu, wykończone ciemnym drewnem, szlachetnymi tkaninami i posiadają niesamowity klimat. Dzięki temu miejscu Kołobrzeg wydał nam się wart dalszego poznania.


Tłak słak

Nie lubię pracować, nie lubię miec obowiązków i w ogóle nienawidzę się wysilać! A tu fantastyczny pomysł Męża Mego Ukochanego, żebym się jednak trochę pogimnastykowała umysłowo i to jeszcze na dodatek w biurze. A fuj!

Siedzę zatem na ultraniewygodnym krześle, przy jeszcze bardziej niewygodnym stoliku i płodzę jakieś bzdury i gęsich szyjach ciężarówek, nowych naczepach i innych paletach w Euro Truck Simulatorze 2 (!), pocę się nad definiowaniem precli i udaję, że nie chcę stąd uciec.

Taaak, ciężkie jest życie żony kochającej.

Dorastam?

Były bzdury, będzie blog.

Nie wiem, ile razy można się za coś zabierać i nigdy nie dojść do celu, wiem jedno - jestem w tym mistrzynią. Setki postanowień, obietnic, przyrzeczeń, westchnień i zarzekania się, że od jutra, od poniedziałku... I nie jest istotne, co sobie przysięgałam, czy chodziło o dietę, chodzenie na basen, spacery, napisanie pracy dyplomowej, zawsze wszystko musiało spalić na panewce. No z pracą się udało, ale po jakim czasie?! Jednak ostatnio coś jakby drgnęło, jakby powoli zaczęła się przesuwać jakaś klapka w moim mózgu. To nie to, że się zmieniłam, no bądźmy realistami, jednak obserwuję różnice. Po pierwsze dieta - nie przeszłam na żadną, ale po iluś latach skontaktowałam się z dietetykiem, jestem pod stałą kontrolą i jem mądrzej. Po drugie zaczęłam jeździć na rowerku stacjonarnym i mnie to nie brzydzi! Poszłam do okulisty, robię porządki ze swoim ciałem, wybrałam się do dr R., więc może i dla duszy też są szanse? W każdym razie jest nieco lepiej.